Całodzienna męka na warsztatach z pracy na temat nowych wartości fimy itp i praca w grupach i ogólnie dużo korporacyjnego prania mózgu i papki i jedynym pocieszeniem miał być wypasiony obiad, bo w radissonie i był przepyszny był faktycznie i super deser... Ale skończyło się jednym wielkim zatruciem, ja na szczęscie mam opóźniony zapłon i odcierpiałam dopiero w nocy w domu, ale część biedaków miała problemy z dotarciem do domu. A część jeszcze męczyło w pracy...
Ach, szkoda gadać.
Mam coś bardziej interesującego do opowiedzenia, chyba-karalucha w kuchni, albo jakiegoś dużego robaka albo malucha karalucha. Weszłam do kuchni wczoraj i dziadostwo było pod ścierką i potem uciekło, niestety nie miałam okularów, więc nie wiem co do do końca było. Tak czy siak kuchnia jest zamknięta na klucz i czekam na przyjazd Tycka, żeby się rozprawił z gadem po powrocie. To pewnie specjalnie podrzucony robak, bo tydzień temu odmówiłam dwóm babsztylom, które krążyły po klatce schodowej ze sprzętem niby do odrobaczania, i kuchnia tylko za 30 lei, a ja dumna odparłam (przy pomocy Anity), że robaków nie mam.. no i myliłam się. mam jednego. mam nadzieję, że jednego...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz